piątek, 23 maja 2014

Wrażenia po "Forever Evil", cz. 2.

W dniu dzisiejszym chciałbym zaprezentować Wam drugą i ostatnią część opisu moich wrażeń po "Forever Evil", tym razem skupiając się na miniseriach pobocznych i tie-inach. Zapraszam.


"Forever Evil: A.R.G.U.S."


W zapowiedziach tej serii podawano, że będzie się skupiać na tym, jak podczas inwazji Crime Syndicate radzi sobie organizacja A.R.G.U.S., liczyłem więc na liczne starcia jej członków, zwykłych żołnierzy w pancerzach bojowych (też zapowiadanych) z przerażającymi superłotrami.

Niestety, nic z tego. Miniseria skupia się bowiem głównie na Steve'ie Trevorze, który jest tragiczną (bynajmniej nie w antycznym rozumieniu) postacią. Otóż rzuciła go Wonder Woman i to właściwie wszystko, czym Steve jest - całe jego wewnętrzne monologii są poświęcone temu, jak bardzo chce ją uratować. Nosz kurcze, "Zmierzch" czy jak? Drugą bohaterką jest jakaś agenta A.R.G.U.S.'a, która siedzi z Obamą w tajnym bunkrze, nie mając żadnej osobowości i poznając historię organizacji - zieeew... Z całej obsady podobała mi się tylko Killer Frost (głównie przez to, że postać ta jest tragiczna akurat w rozumieniu antycznym) oraz krótki występ prof. Steina.

Co zaś się tyczy złoczyńców, to też nie jest dobrze. Mamy organizację Crimson Cośtam, która pojawia się tylko jako zapowiedź jej przyszłych występów, kilku nieciekawych łotrów z Secret Society of Supervillains (tradycja taka) oraz cyrk osobliwości skupiony wokół Cheetach (m. in. lwocentaur i zabójcza mysz) - tragedia (ponownie nieantyczna).

Ogólnie rzecz ujmując, "A.R.G.U.S." jest chyba najgorszym tworem, który przyniosło ze sobą "Forever Evil". Omijać szerokim łukiem.


"Forever Evil: Arkham War"


Głównym bohaterem "Arkham War" jest Bane, który przy okazji inwazji Crime Syndicate postanawia zawładnąć Gotham. Dlaczego? No bo, tego, eee..., nie lubi Batmana? Tak czy owak, w tym celu uwalnia więźniów przetrzymywanych w więzieniu Blackgate, w tym całą ekipę Talonów z Court of Owls. Po drugiej stronie barykady staje z kolei Scarecrow na czele pacjentów szpitala Arkham.

Hm, co mi się podobało w tej miniserii? Wbrew powszechnej opinii uważam, że nieźle wypadli obaj głównie oponenci. Scarecrow jest tutaj (jak chyba zawsze w New52) przedstawiony głównie jako inteligentny manipulator, z kolei Bane, jeśli zapomnieć o jego niejasnej motywacji, ujął mnie swoją "przemianą" w Batbane'a (tak, to zdaje się głupie, ale dla mnie ma sens). Obaj jednak bledną przy Pingwinie, który raz pomaga jednej stronie, raz drugiej, a raz gothamskiej policji - jego rola ogranicza się jednak do bodajże 2 numerów i wbrew moim oczekiwaniom nie pociągnięto jego wątku dalej, a podejrzewałem, że to on wyjdzie ze starcia zwycięsko jako jedyny władca miasta.

A co mi się nie podobało? Wszystko inne. Poza wyżej wspomnianą trójcą, obecność innych złoczyńców z Gotham jest symboliczna i służą oni albo jako armia Bane'a, albo zabawki Scarecrowa. Cała wojna ponadto jest strasznie nudna: nie ma tutaj ani fajnych pojedynków, ani ciekawych bitew zbiorowych. Dlatego też całe "Arkham War" uważam lepsze od "A.R.G.U.S.'a" tylko o tyle, o ile nie muszę słuchać romantycznych wynurzeń bohaterów.

Aha, byłbym zapomniał. W skład szeroko pojętego "Arkham War" wchodzi także one-shot "Forever Evil Aftermatch: Batman vs. Bane", o którym nie można wiele napisać: ot, wrócił Batman, pobił się z Banem i wszystko wróciło do normy.


"Forever Evil: Bright"


"Blight" stanowi dość niecodzienny tie-in, sam w sobie jest bowiem 18-częściowym crossoverem pomiędzy tytułami z linii Dark. Zapewnia mu to od razu jedną zaletę: kolejne części wychodziły co tydzień, więc nie trzeba było czekać aż miesiąca na kontynuację.

Cóż mogę powiedzieć o "Blightcie" jako całości? No cóż, nie można mu odmówić zróżnicowania. W zależności od tego, kto był narratorem, kładziono nacisk na różne rzeczy, sięgano po różne środki i prowadzono nas do różnych miejsc. Ze wszystkich bohaterów chyba najbardziej przypadli mi do gustu Phantom Stranger i Nightmare Nurse, z kolei strasznie opuścił się Constantine, z którego zrobili drugiego Steve'a Trevora. Nieźle wypadli złoczyńcy, zarówno tytułowy Blight, jak i późniejsi Faust i Necro.

Wspomniane zróżnicowanie miało jednak swoje wady. Największą chyba z nich jest to, że niektóre rzeczy brano z powietrza. W jednym numerze np. Pandora znikąd zmienia się w ucieleśnienie ludzkiego dobra - wut? Najgorsze jest jednak to, że taki zabieg zastosowano również w zakończeniu, gdzie pewna postać pojawia się naprawdę ni stąd, ni zowąd i tylko po to, żeby zginąć i pokazać, jaki to jednak Constantine jest chuj. Nieco rozprasza także fakt, że każdą serię wchodzącą w skład crossovera rysował kto inny.

Ogólnie, "Blight" wyróżnia się raczej na plus, zwłaszcza w porównaniu z dwoma powyższymi. Nie żałuję czasu spędzonego na jego lekturze, aczkolwiek pozostawił za sobą uczucie niedosytu.


"Forever Evil: Rogues Rebellion"



Z jednej strony zdecydowanie najlepsza miniseria związana z "Forever Evil", ale z drugiej dobitny przykład, jak można coś popsuć.

Już w samym tytule zawiera się największa zaleta "Rouges Rebellion" - Rouges we własnej osobie (a raczej własnych osobach). Bez dwóch zdań, ze wszystkich drużyn, które czytam, Łotrzycy są zdecydowanie najlepszą, najciekawszą i najlepiej pisaną. W skrócie, jest to ekipa superzłodziei obdarzonych od niedawna supermocami (a dawniej specjalnymi broniami). Nie interesuje ich jednak ani władza nad światem, ani walka z siłami dobra - chcą się po prostu nachapać. Rouges zawsze mieli swój kodeks honorowy (np. nie zabijali kobiet i dzieci), a w tej miniserii pełnią rolę herosów, broniących Central City przed Crime Syndicate (mniej więcej). Zarówno jako całość, jak i poszczególne osoby grupa prezentuje się znakomicie i mam nadzieję, że wraz z dołączeniem Captaina Colda do Justice League będą odgrywać większą rolę w całym uniwersum DC.

Początkowa euforia związana z drużyną niestety szybko opada. Każdy numer jest bowiem pisany na jedno kopyto: ot, Rouges trafiają do jakiegoś miasta, gdzie walczą z miejscowymi złoczyńcami (mniej więcej) chcącymi zdobyć za nich nagrodę. Nie da się ukryć, ze szybko to się nudzi, mimo że każda walka jest dość pomysłowa, a w dużej ich części Łotrzycy mają spore kłopoty - ponoszą nawet straty i to takie, które wyglądają na trwałe (czytaj: zabici nie wstaną nagle z martwych i/lub nie okaże się, że jednak przeżyli).

"Rouges Rebellion" jest więc, podobnie jak "Forever Evil", tytułem opartym na postaciach, z którym warto się zapoznać nawet mimo tego, że posiada pewne fabularne braki.


Tie-iny


Poza miniseriami "Forever Evil" może się pochwalić także paroma bardziej "pojedynczymi" tie-inami.

Najlepszym z nich jest "Justice League". W numerach 24-26 poznajemy historię członków Crime Syndicate, którzy, jak już zaznaczyłem wczoraj, są całkiem ciekawymi łotrami, dlatego też czyta się je z przyjemnością. Numery 27-29 opowiadają z kolei o działaniach Cyborga, co wychodzi o dziwo nieźle, mimo że sam Cyborg jest nudny jak flaki z olejem. Moją ulubioną częścią tego zbioru są Metal Meni, czyli obdarzone mniej więcej wolną wolą androidy stworzone z konkretnych metali - drużyna ta od razu zdobyła moją sympatię i miejmy nadzieję, że będzie się od czasu do czasu gdzieniegdzie pojawiać.

Na drugim biegunie znajduje się tragiczna "Justice League of America". Głównymi bohaterami w numerach 8-13 są Stargirl i Mantian Manhunter, których bez dwóch zdań można nazwać Najnudniejszym Duetem Komiksowym. Przy czytaniu JLA po prostu się męczyłem, a losy Stargirl nie zdołały mnie ani trochę zainteresować - słabo, zważywszy na to, że samą JLA uważałem za fajną drużynę i pre-FE numery tej serii mi się podobały. Jedynym jasnym punktem odsłon 8-13 jest przedstawienie mentalnych więzień, w których uwięzieni są członkowie Lig i które ożywiają ich największe koszmary. Aha, jest jeszcze nr 14, a w nim prequel do "Justice League United" - nic ciekawego.

Gdzieś pośrodku tych dwóch ekstremów plasuje się "Suicide Squad", nr. 24-30. Z jednej strony, losy uwięzionej w Belle Reve Amandy Waller , która po raz pierwszy nie ma kontroli nad otaczającymi ją wydarzeniami nieco rozczarowują, ale z drugiej wciąż możemy poczytać naszych (no dobra, moich) ulubionych antybohaterów z Deadshotem i Gordonem Jr. na czele. Sama intryga też ma parę plusów (i kończy się w niewesoły sposób, a to zawsze na propsie), ogólnie więc nie jest źle i nie trzeba się bać , że czas przeznaczony na lekturę będzie zmarnowany.

Poza tym, jest jeszcze "Teen Titans", nr. od wszystko-mi-jedno do chuj-mnie-to-obchodzi. Przeczytałem jeden i rzuciłem w kąt, takie to było słabe (jak cała seria zresztą).


Na koniec krótkie podsumowanie całości. Niestety, mimo że samo "Forever Evil" było naprawdę fajne, cały event muszę ocenić raczej na minus. Za dużo rzeczy było złych, a poza główną miniserią i "Justice League" (oraz może "Rogues Rebellion") niczego nie mogę z czystym sercem polecić. Już teraz jednak toczy się kolejny event, "Futures End" i miejmy nadzieję, że będzie lepszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz