czwartek, 22 maja 2014

Wrażenia po "Forever Evil", cz. 1.

Wreszcie, po chyba dwumiesięcznym opóźnieniu zakończył się pierwszy, ogólnoświatowy event w New52 (uniwersum DC Comics): "Forever Evil". Niniejszy post jest pierwszą częścią opisu moich wrażeń po lekturze i skupia się na drodze do FE i głównej miniserii. Zapraszam.


"Trinity War"


Pierwszym krokiem na drodze do "Forever Evil" był crossover o tytule "Trinity War". Nie wgłębiając się w szczegóły i wyjaśnianie kto, jest kim, Wielka Trójca DC (Superman, Batman i Wonder Woman), Trinity of Sin (Pandora, Phantom Stranger i Question) oraz trzy Ligii (Justice League, Justice League of America i Justice League Dark) stają naprzeciwko siebie, próbując rozwiązać (lub nie) zagadkę tajemniczego morderstwa popełnionego przez jednego superbohatera na innym. Na końcu okazuje się, że cała ta sytuacja została zaaranżowana przez Secret Society of Supervillains, których celem było sprowadzenie na główną Ziemię DC złych odpowiedników naszych bohaterów z alternatywnego świata, zniszczonego w wyniku inwazji obcego bytu. "Trinity War" kończy się zamieceniem naszymi herosami podłogi przez Crime Sindicate i przejęciem przez nich władzy nad światem (konkretnie nad Stanami Zjednoczonymi, jak to zwykle w tamtejszym medium bywa).

Główną wadą "Trinity War" jest fakt, że całość toczy się bardzo powoli (nie mylić z "rozkręca się" powoli). W zasadzie nic się tutaj nie dzieje: wymieszane składy wszystkich trzech Lig pod dowództwem największych bohaterów DC miotają się po świecie bez ładu i składu, uganiając się (lub nie) za Puszką Pandory i nic nie rozumiejąc. Tak jest aż do ostatniego numeru, który nagle odkrywa wszystkie karty i w którym wszystko zaczyna się toczyć tempem błyskawicznym. Przy czym, mimo wszystko, nic z tych rzeczy nie jest niespodzianką, gdyż DC postanowiła najzwyczajniej w świecie zaspoilerować własną serię i od kilku miesięcy było wiadomo, jak to się wszystko skończy. Dlatego też lektury raczej nie polecam i sama znajomość początku (morderstwo Dr. Lighta) i zakończenia (przybycie Crime Syndicate) wystarczy, by wszystko zrozumieć.


"Villain's Month"


"Villain's Month" był drugim krokiem do "Forever Evil", chociaż w zasadzie występował w oddzieleniu zarówno od TW, jak i FE. Była to taka inicjatywa polegająca na tym, że kolejne numery regularnych serii nie przedstawiały dalszych losów tamtejszych bohaterów, a zamiast tego skupiały się na ich przeciwnikach.

Niestety, pomysł w teorii wyglądający całkiem ciekawie okazał się zupełnym nie wypałem. Zdecydowana większość z tych zdaje-się-52 numerów była wręcz żałosna: nie pokazywała nic nowego, ani nawet dobrze nie pokazywała rzeczy powszechnie już znanych. Fakt, były też numery przeciętne, ale dobrych historii dostaliśmy jak na lekarstwo - na myśl przychodzą mi jedynie trzy: "Two-Face" (świetne przedstawienie jego podwójnej osobowości i moralności), "Anton Arcane" (o jednym z przeciwników Swamp Thinga, psychol pierwszej wody) i "Secret Society of Supervillains" (o losach Owlmana, czyli Thomasa Wayne'a Jr. z Ziemi-3). W połączeniu z powolną "Trinity War" sprawiło to, że nie miałem większych nadziei na wysoką jakość "Forever Evil".


"Forever Evil"


Dlatego też z przyjemnością już na początku powiem, że się pozytywnie rozczarowałem. "Forever Evil" okazało się bowiem bardzo fajną historią i czytało mi się ją z prawdziwą przyjemnością. Ale zacznijmy od początku.

Głównym bohaterem mini-serii został mianowany Lex Luthor, na którego barki po porażce i zniknięciu Justice League spada ciężar uwolnienia Ziemi-1 od Crime Syndicate. Pomaga mu w tym naprędce skompletowana drużyna innych superzłoczyńców, z których każdy ma jakiś powód, żeby świat pod rządami najeźdźców z Ziemi-3 mu się nie podobał. Z racji porażki dobrych Lig, teraz to "Injustice League" musi pokonać Ultramana, Owlmana, Superwoman i spółkę.

Głównym protagonistą w FE jest oczywiście Luthor i znakomicie się w tej roli sprawdza. Jest superinteligentny i nie boi się ubrudzić sobie rąk, a przy tym wcale nie uważa się za złoczyńcę. Jego wewnętrzne monologi czyta się świetnie, a i obserwacja jego działań sprawia przyjemność. Nie podoba mi się tylko fakt, że po całej przeprawie z Syndykatem Lex za bardzo "zdobrał", ale może scenarzystom uda się coś z tego wykrzesać w nadchodzących numerach "Justice Leage", której to organizacji Lex będzie teraz przewodził.

Inni członkowie IL nie dostali tyle "czasu ekranowego", ale nie jest źle. Najlepsze momenty trafiły się Captainowi Coldowi i Sinestro, którym przypadło w zaszczycie zabicie dwóch członków CS - zwłaszcza Cold zrobił to we wspaniałym stylu. Bizzarro służy za comic relief i w tym zadaniu spisuje się znakomicie: potwór bowiem ni mniej, ni więcej, kocha Lexa jak niemowlak matkę i próbuje mu to okazać, przy czym wbrew opisowi nie wychodzi to głupio i świetnie rozładowuje napięcie. Black Manta jest dość jednowymiarowy, za to zawiódł mnie Black Adam, któremu przypadło w udziale głównie oberwać od Ultramana; na próżno szukałem też jego zapowiadanego kumpelstwa z Sinestro. W drużynie są także Catwoman i Batman - ta pierwsza pełni rolę łącznika między złoczyńcami a bohaterem, z kolei Batman jest tu głównie po to, żeby pokazać, że tym razem nie ma kontroli nad tym, co się dzieje, co wypada całkiem zabawnie (w pozytywnym sensie), kiedy próbuje zgrywać chojraka naprzeciwko całej ekipy superzłoczyńców.

Warto też parę słów poświęcić głównym przeciwnikom, czyli członkom Crime Syndicate. Tutaj autorzy wykazali się sporą inwencją, gdyż nie są to tylko źli członkowie Justice League, a postaci, których dotyczą inne zasady: dla przykładu, Ultramana osłabia światło żółtego słońca, a swoją siłę czerpie on, wdychając opary kryptonitu. Ogólnie, cała ekipa jest świetnymi złoczyńcami, zwłaszcza że poza ich siłą i sukinkotstwem pokazano także u nich desperację i strach, wynikłe z przegranej wojny na ich własnym świecie.

Jeśli zaś chodzi o historię, to może nie toczy się ona flashowym tempem, ale jest znacznie szybsza od "Trinity War". Co prawda sporo numerów poświęcono budowaniu drużyny, ale członkowie Syndykatu zaczynają ginąć już od mniej więcej połowy. Nie da się jednak ukryć, że miodność historii bazuje głównie na świetnych bohaterach - mnie to jednak nie przeszkadza, gdyż właśnie głównie wysokiej jakości postaci wymagam od chyba każdego medium opowiadającego pewną historię. Aha, trzeba zaznaczyć, że szata graficzna całości trzyma wysoki poziom i na komiks się także fajnie patrzy.

Ogólnie rzeczy ujmując, "Forever Evil" mogę z czystym sumieniem polecić, a jego jedyną wadą (o ile jest to wada) jest fakt, że żeby się za nie zabrać, trzeba być w miarę ogarniętym w świecie wykreowanym przez DC. Świetni bohaterowie, niezła historia i fajna szata graficzna - czego chcieć więcej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz