sobota, 21 czerwca 2014

"Star Wars" ep. I - III: Dwugłos

Nigdy nie ukrywałem, że podobnie jak większość fanów "Gwiezdnych Wojen", nie darzę zbyt dużą sympatią tzw. Nowej Trylogii - mówiąc wprost, nienawidziłem jej. Jednakże, ostatnia projekcja nieco ostudziła moje emocje. Dlatego też postanowiłem napisać ten dwugłos, nie unikając mówienia o wadach, ale też podkreślając to, co w epizodach I -III jest dobre. Zapraszam.


Najgorszy filmowy romans w historii - a konkurencja jest spora

Żeby jednak nie było zbyt dobrze, zacznę od wady - i to olbrzymiej. Po prostu nienawidzę romansu Anakin-Padme. I to jeszcze jak, zwłaszcza że zdominował on zupełnie epizod II i w dużej części epizod III. Po pierwsze, jak wszystkie romanse filmowe, bierze się znikąd - ot, spotykają się po 5 latach i od razu, bach!, zakochują się w sobie na zabój, zaraz po tekście "zawsze będziesz dla mnie tym małym chłopcem z Tatooine" (chore). Po drugie, Lucas nawet nie próbuje udawać, że jest to całkowicie sztuczne. "Umieram po trochu codziennie, odkąd wróciłeś (albo aś) do mojego życia". "Pewnie już jesteśmy skazani na zniszczenie". Kto mówi w ten sposób? Po trzecie, całość jest po prostu fatalnie zagrana. O Christensenie nie ma się co wypowiadać, o Portman wystarczy powiedzieć, że o ile nie gra w "artystycznym" filmie, to w ogóle jej się nie chce.

Z kolei ta parka poradziła sobie całkiem nieźle

Słaba jakość romansu dziwi tym bardziej, że pozostałe relacje trzymają wysoki poziom. Uwielbiam bromance Anakinem i Obi-Wana, uwielbiam kontakty Anakina z Palpatine'm i lubię relację mistrz-uczeń Qui-Gona z Obi-Wanem; ponadto, jak zwykle bezbłędni są C-3PO i R2-D2. Ostatnio doceniłem także to, co dzieje się na zebraniach Rady i jak ładnie to pokazuje, kto naprawdę rządzi całą tą wspólnotą, tym bardziej, że arogancja i jedynowładztwo obu przywódców nie są nam podawane na tacy i nikt nam o tym nie mówi - musimy to zauważyć sami.

Ewan McGregor jako Obi-Wan cieszy się z wysokiej oceny

Wspomniałem powyżej o aktorstwie, a temat ten trzeba rozwinąć. Zasadniczo, nie jest tu dobrze. Przez większość filmów kamera skupia się na Anakinie i Padme, a nie tylko w przedstawieniu romansu Christensen i Portman sobie nie radzą; chociaż trzeba akurat przyznać, że warsztat tego pierwszego z części II na III znacznie się poprawił. Na drugiej stronie tego wymiaru, poza falstartem w epizodzie I, plasuje się Ewan McGregor jako Obi-Wan Kenobi - stworzył on moją ulubioną kreację w całej Sadze, wyprzedzając nawet Harrisona Forda jako Hana Solo; jest on wszystkim tym, czym Jedi i przyjaciel być powinien - osobiście namaszczam go na godnego następcę Aleca Guinessa, Całkiem nieźle zostali zagrani Sithowie, ale i tutaj mam zastrzeżenia. McDiarmind wciąż jest znakomitym Imperatorem, ale odnajduje się jedynie w spokojniejszych scenach manipulacji czy kłamstwa - gdy sięga po miecz i błyskawice, często jest karykaturą samego siebie; naprawdę, nie wiem, co ten jego debilny śmiech miałby znaczyć. Z kolei mimo że Christopher Lee jest świetnym Dooku, to jednak właściwie powtarza swoją rolę jako Saruman i nie pokazuje nic nowego.

Ciężko znaleźć zdjęcie, na którym nie wygląda jak kompletny idiota

Jak już jesteśmy przy postaciach, musimy powiedzieć też o tej najbardziej znienawidzonej: Jar Jar Binksie. Matko, po co? Jego obecność w ogóle nie służy fabule, ma jakąkolwiek rolę w trzech momentach (dwa razy prowadzi do Gungan i raz wnosi o specjalne uprawnienia), a w żadnym z nich nie byłaby konieczna postać, która w pozostałych scenach w ogóle występuje, nie wspominając już o tym, że irytuje. Że niby potrzebny był comic relief? W takim razie trzeba było dać więcej droidów - zarówno R2-D2 i C-3PO, jak i bojowych B1; te ostatnie bowiem autentycznie mnie śmieszą, a że robią to i w "The Clone Wars", miały większy potencjał, niż pozwolono im pokazać. W kwestii komizmu trzeba też pochwalić przepychanki słowne między Obi-Wanem i Anakinem; kolejny punkt dla tego pierwszego.

Podobno najlepszy pojedynek w całej Sadze - jednak ja mam innego faworyta

Przejdźmy teraz do scen akcji, wyraźnie dzieląc je na pojedynki na miecze świetlne i pozostałe. Te pierwsze mi się niezbyt mi się podobają i o wiele bardziej lubię te z Oryginalnej Trylogii. W epizodach IV - VI, nawet jeśli pojedynek nie był zbyt zaawansowany technicznie i po prostu nudny (czyli WYŁĄCZNIE Obi-Wan vs Vader), to jednak coś znaczył i swoje do całości wnosił (na marginesie, moim ulubionym jest ten z "Powrotu Jedi"). W prequelach postawiono prawie wyłącznie na czystą akcję, i to aż za bardzo - czym późniejsza część, tym były one po prostu coraz bardziej przesadzone, czego kulminacją była walka Obi-Wana z Vaderem (trzeba jej jednak przyznać, że jej sama końcówka była znakomita - ale to dlatego, że znów o coś w niej chodziło). Z kolei sceny akcji bez pojedynków na "świetlówki" są znakomite. Bitwy kosmiczne i lądowe, wyścigi ścigaczy, walka na arenie - 30 lat temu nie dało się tego zrobić tak dobrze; co ważniejsze, w żadnej z tych scen nie przeszarżowano i dano nam po prostu dobrą zabawę. Jak już przy chwaleniu jesteśmy, to trzeba powiedzieć o rozkazie 66 - scena ta jest kapitalna, emocjonalna, znakomicie umuzyczniona, wzruszająca i w ogóle jest jednym z najlepszych fragmentów całej sagi.

"Execute Order 66" - ilekroć słyszę te słowa, mam dreszcze

Podsumowując, Trylogię Prequeli traktowałem zbyt ostro. Nie dorównuje ona co prawda poziomem Oryginalnej, ale nie jest także bardzo zła, pomijając oczywiście rozwój romansu w części II. Można ją oglądać po każdej projekcji epizodów IV - VI i wcale nieźle się przy tym bawić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz