czwartek, 1 stycznia 2015

BOTTOM-to-TOP: "Lord of the Rings" i "Hobbit" Jacksona

Szczerze mówiąc, powinna tutaj się znaleźć recenzja The Hobbit: The Battle of Five Armies - obraz wszak jest świeży, budzi wielkie kontrowersje (zasłyszane opinie wahają sie od "najlepszy film z 'nowej trylogii'" do "to najgłupsza rzecz, jaką oglądałem"), a ja jestem świeżo po seansie. Jednakże, umieszenie takowej byłoby dla mnie bardzo trudne, jako że nie mam na blogu recenzji żadnej poprzedniej części, ani też poprzedniego tryptyku Jacksona - The Lord of the Rings (a umieszczenie ich w innej kolejności też nie wchodzi w grę). Dlatego też postanowiłem poniękąd załatwić wszystko w jednym poście i odliczyć od najgorszego, do najlepszego obrazu na podstawie prozy J.R.R Tolkiena autorstwa twórcy Martwicy Mózgu. Zapraszam.




Miejsce 6: "The Two Towers"

Książkowy, a także w dużej części filmowy, The Lord of the Rings to monumentalna opowieść, swoista legenda Śródziemia. Jakim więc cudem udało się Jacksonowi zamienić jeden ze swoich filmów w głupawą komedię? Tak jest, ilekroć wspominam The Two Towers, moja pamięć podsuwa mi głównie kolejne upadki, wpadki i wypadki Gimlego, jednego z najlepiej przedstawionych (oczywiście mając na uwadze konwencję książki) członków mojej ulubionej rasy fantasy. Zamienienie tego honorowego, dumnego wojownika w ofermę i niedorozwoja, zwłaszcza jeśli porównać go z boskim Legolasem, to główny grzech, jaki Jackson popełnił ekranizując prozę Tolkiena.

Już chyba samo to wystarczyłoby, by The Two Towers znalazły się na samym końcu tego zestawienia, ale trzeba dodać, że druga część filmowego The Lord of the Rings jest także najmniej wierna książce, i to w ten zły sposób. Zmiany, jakie wprowadzono w wątku entów, obrony Helmowego Jaru i przede wszystkim Faramira zupełnie zmieniły wydźwięk niektórych scen - w ostatnim przypadku nie można tego nazwać inaczej niż brutalnym gwałtem na jednej z lepszych książkowych postaci.




Miejsce 5: "The Battle of Five Armies"

Chociaż The Two Towers jest jedynym filmem na podstawie książek Tolkiena, który mogę nazwać złym, The Battle of Five Armies ma wiele momentów, w których balansuje na krawędzi tego poziomu, a nawet ją przekracza. Przesyt CGI (łącznie z krasnoludzkim wodzem wykreowanym tą metodą - tragedia), całkowite zdurnienie wątku miłosnego ("jeśli tak wygląda miłość, to proszę, zabierz ją ode mnie", "czemu to tak boli? - bo jest prawdziwe"), walki z głównymi antagonistami niczym ze starych platformówek (znajdź sposób na pokonanie bossa przy wykorzystaniu elementów otoczenia), sprowadzenie Białej Rady do roli kozackich wojowników (lub Dziewczynek z Ringu) - oto główne wady obrazy.

Film ma jednak także sporo zalet. Pod względem aktorskim nie można mu nic zarzucić, a świetni już w poprzednich odsłonach Richard Armitage i Martin Freeman wyprawiają tu istne cuda - zresztą to właśnie wątek pochłanianego przez "smoczą chorobę" Thorina jest tym najlepszym. Poza tym, bardzo podobała mi się cała polityczna otoczka bitwy - kolejne sojusze, wzajemne nienawiści itp.; brakowało tutaj jedynie koronacji Barda.

Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że całość bardzo by zyskała, jakby zgodnie z pierwotnymi planami podzielono ją na dwie, a nie trzy części - dzięki czemu ani nie byłoby rozwleczonej potyczki, ani przeczących wszelkim prawom fizyki wyczynów Legolasa. Ale może też nie byłoby wtedy szarży drużyny Thorina na armię orków - a takie sceny to pewny sposób, na to żeby mnie kupić.




Miejsce 4: "The Return of the King"

Trzecia część The Lord of the Rings jest przez wielu uważana za najlepszą odsłonę filmowej sagi. Dla mnie jednak jest ona przede wszystkim boleśnie przeciętna - uwielbiam (mały spoiler) The Fellowship of the Ring i nie cierpię The Two Towers, ale do The Return of the King nie mam żadnego emocjonalnego nastawienia - a to bardzo niedobrze. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie oznacza to, iż opisywana pozycja jest złym filmem, także dla tego, że zawiera jedne z najlepszych i najbardziej wzruszających scen we wszystkich sześciu filmach: szarżę Rohirrimów na Polach Pellenoru i przemowę Aragorna wraz z bitwą u Czarnej Bramy.




Miejsce 3: "The Desolation of Smaug"

The Desolation of Smaug musiało nieco poczekać, zanim je polubiłem. Początek filmu nie nastawiał bowiem optymistycznie - wszystko toczyło się za szybko i obawiałem się, że film się "udusi". Na szczęście potem zwolnił i zasadniczo był już tylko lepszy.

Co mi się podobało? Najbardziej chyba nowe postacie. Thanduril (Lee Pace) od razu zyskał moją (i nie tylko moją zapewne) antypatię (a to też trzeba umieć), bardzo dobry okazał się także Bard (zresztą całe miasto na Jeziorze wypadło nadspodziewanie dobrze); nie można także zapominać o Smaugu - drugim najlepszym smoku w historii kina (palmę pierwszeństwa niezmiennie dzierży Sean Connery z Ostatniego Smoka). Niby na drugim biegunie mamy zupełnie niepotrzebnego Legolasa oraz Tauriel i jej elfio-krasnoludzki romans - należy jednak przyznać, że w tej akurat części kuleją głównie jego założenia, nie realizacja.

Trzeba jeszcze wspomnieć o nadzwyczaj udanych scenach akcji. Gdy zobaczyłem w zwiastunie spływ beczkami, byłem pewny, że będę zaciskał szczęki z bezsilnej wściekłości, a tu proszę - pozytywne rozczarowanie i sekwencja nadzwyczaj zabawna. Także potyczka ze smokiem mi się podobała, nawet mimo to, że wszelkie dziury logiczno-fizyczne są w niej aż nadto widoczne. No i najlepsza z nich, czyli Gandalf w Dol Guldur, w której wreszcie pokazuje pełnię swoich możliwości (wiem, dopiero co na cos podobnego narzekałem).




Miejsce 2: "The Fellowship of the Ring"

Modelowy przykład tego, jak powinno się robić ekranizacje: wiernie przenieść na ekran wydarzenia i bohaterów, unikać dłużyzn i wycinać tylko to, co nieudane i bez większego wpływu na resztę całości. Dokładnie tak zrobiona jest The Fellowship of the Rings (jedyna naprawdę dobra część filmowego The Lord of the Rings i aż szkoda, że kolejne części nie poszły tą drogą. Nie da się także ukryć, że obraz ten miał tę przewagę, że pojawił się jako pierwszy i to w nim mogliśmy po raz pierwszy zachłynąć się maksymalnie dopieszczoną stroną wizualną, czy to w dziedzinie scenografii, charakteryzacji czy muzyki oraz znakomitym, pozbawionym efekciarstwa, przesady i zbytniej maniery aktorstwem.




Miejsce 1: "An Unexpected Journey"

Może i lekkie zaskoczenie po powyższym akapicie, zwłaszcza że oglądając pierwszego Hobbita miałem czasem nieodparte wrażenie, że to bardziej remake The Felloship of the Ring niż samodzielny obraz - od kogo jednak zrzynać, jak nie od siebie w najlepszej formie?

Czym tak mnie ujęła "An Unexpected Journey"? Po pierwsze, krasnoludami - Jacksonowi udało się zamienić zbiór imion w grupę naprawdę wyjątkowych i różniących się od siebie (nawet jeśli niezbyt rozbudowanych) postaci. Po drugie, piosenką o tłuczących się naczyniach - pokazało to, że Jackson nie odejdzie całkowicie od baśniowego klimatu opowieści dla dzieci (założenie widoczne także w scenach z trollami i goblinami, na nieszczęście później zarzucone). Po trzecie wreszcie - niespiesznym tempem prowadzenia fabuły; jest to chyba jedyny tolkienowski obraz Jacksona, w którym jest czas na zatrzymanie się i wzięcie głębokiego oddechu przed kolejnymi przygodami.




P.S. Polecam także Waszej uwadze wpis o animowanych ekranizacjach książek Tolkiena. Gdybym miał opisane tam obrazy umieścić w tym zestawieniu, The Return of The King i The Hobbit Rankina i Bassa wyprzedziłyby The Two Towers, z kolei The Lord of the Rings Bskshi'ego znalazłby się za The Return of the King Jacksona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz