niedziela, 2 listopada 2014

TOP7: New52 - serie zakończone

To, że jakaś seria komiksowa się kończy, nie jest niczym dziwnym. W niektórych przypadkach przyczyną tego jest wizja artystyczna autora - ot, na tyle numerów rozpisał scenariusz, więc tyle wyszło. Znacznie częściej jednak powodem takiej decyzji jest porażka finansowa: tytuł nie sprzedawał się tak dobrze, jak chciałoby tego wydawnictwo, dlatego też musiał odejść. Niezależnie jednak od powodu, zawsze znajdą się tacy, którym dana pozycja się podobała i chcieliby ją dalej czytać. Dzisiaj wymienię swoje TOP7 zakończonych serii komiksowych z inicjatywy New52 wydawnictwa DC Comics. Zapraszam.




Miejsce 7: "Resurrection Man"

W przypadku Resurrection Mana zdarzyło się tak, że największa zaleta serii jest jednocześnie przyczyną jej największej wady. Otóż główny bohater, Mitch Shelley, dysponuje niezwykle pomysłową mocą (i amnezją) - ilekroć umiera, po kilku minutach zmartwychwstaje, obdarzony nowymi zdolnościami. Sami przyznajcie - jak bardzo jest to pomysłowe? A jak bardzo wymusza pewien schemat scenariuszowy? No właśnie. Właściwie przez całe 12 numerów mamy do czynienia z motywem: śmierć - moc - śmierć - moc i tak do znudzenia. Jednakże, skoro seria znalazła się na tej liście, to znak, że ma ona znacznie więcej zalet niż wad.

Tak też jest w istocie. Scenariusz, poza powyższym motywem, jest całkiem dobry, i z przyjemnością śledzimy kolejne kroki bohatera, próbującego odkryć swoją przeszłość - a te zaprowadzą go między innymi do Arkham Asylum czy przeznaczonego do rozbiórki budynku w Metropolis (jednak, co wielu przyjmie z ulgą, nie spotka on ani Batmana, ani Supermana). W skrypt udanie wpleciono wątki zarówno naukowe, jak i nadnaturalne, a zakończenia i originu Mitcha prawdopodobnie absolutnie nikt się nie spodziewał. Nie bez znaczenia jest także to, że w wielu wypadkach kolejne moce Shelleya są całkiem ciekawe (moją ulubiona była ta, w której mógł zmieniać się w cień), dlatego też, mimo że irytował mnie główny motyw, z upragnieniem czekałem na jego wprowadzenie w czyn. Udane są także postacie pozytywne (świetnie wprowadzenie superzłoczyńcy znanego jako Transhuman), niestety te negatywne sprawiają już gorsze wrażenie (jak para żołnierek, które wyglądają i zachowują się jak typowe lasie).

Niestety, prawdopodobnie minie mnóstwo czasu, zanim znów (jeśli w ogóle) zobaczymy Resurrection Mana w komiksie. Wielka szkoda, ale taka w większości przypadków jest polityka DC po kasowaniu czyjejś serii.




Miejsce 6: "Frankenstein, Agent of S.H.A.D.E."

Potwór Frenkensteina na stałe zadomowił się w kulturze masowej. Nic więc dziwnego, że po jego postać, w różnych interpretacjach, sięgają także twórcy komiksów. W wersji DC bohater ten, nazywany pieszczotliwie Frankiem, pracuje dla organizacji S.H.A.D.E., której celem jest obrona ludzkości przed nadnaturalnymi zagrożeniami.

Zdecydowanie najjaśniejszym punktem opisywanego komiksu jest jego główny bohater. Nie wiem, jak twórcy tego dokonali, ale to jedna z najbardziej charyzmatycznych postaci w asortymencie DC. Może powodem tego jest świetny projekt graficzny? Albo połączenie potwornej aparycji z pesymistycznym nastawieniem, specyficznym i kulturalnym słownictwem, zainteresowaniem literaturą i dzikością w walce? A może po prostu charakterystyczne "hrrrrr" wyrażające irytację? Tego chyba nigdy się nie dowiem. Franek ma taże do dyspozycji podobnych sobie Potwornych Komandosów (m. in. wilkołak, wampir i mumia), którzy także są całkiem sympatyczni, i to mimo oparcia ich charakteru o jedną, aż nadto widoczną cechę.

Scenariuszowo jest już niestety gorzej. Historie, w które wplątuje się Franek, są poprawne, ale nie mają tego czegoś, co sprawiłoby, że je rozpamiętujemy - chociaż z głowy także od razu nie wylatują (jednakże, zdecydowanie za często bohater musi zabić trzy potężne potwory czy znaleźć trzy części maszyny swojego stwórcy). Pozytywnie oceniłbym za to rysunki, nawet na początku serii, kiedy były po prostu brzydkie, znakomicie jednak wpasowywały się w klimat opowieści.

Obecnie Franka możemy oglądać w kiepskiej The New 52: Futures End, gdzie twórcy dążą do tego, żeby zachowywał się on totalnie "out of character".




Miejsce 5: "Talon"

Seria Talon wywodzi się bezpośrednio z Batmanowych historii Court of Owls i Night of the Owl. Nie wdawając się w szczegóły, w Gotham istnieje sekretna organizacja, Court of Owls właśnie, która korzysta z usług świetnie wyszkolonych i bezwzględnie lojalnych zabójców - Talonów. Jeden z nich, mistrz ucieczek Calvin Rose, niegdyś zbuntował się przeciwko swoim pracodawcom i powraca do Gotham, żeby sprawdzić plotki, że Nietoperz pokonał Sowy.

O dwóch poprzednich pozycjach dość sporo się rozpisałem, więc dziwne jest, że tutaj tego nie potrafię. Talon jest po prostu dobrym komiksem. Bohater jest sympatyczny, charyzmatyczny i ciekawy, a scenariusz wciąga i jest dobrze poprowadzony. Niestety, w pewnym momencie zmienia się scenarzysta i rysownicy, a wraz z nimi spada poziom serii, który nie jest może najgorszy, ale sam nie zapewniłby tytułowi miejsca na tej liście.

Na koniec warto opisać moim zdaniem najlepszą scenę serii. W pewnym momencie Calvina aresztuje Batman, zakuwając go w kajdanki, z których, jak mówi, nawet on sam nie ucieknie. Po czym odwraca się na chwilę, który to moment nieuwagi wykorzystuje Rose, uwalnia się i ucieka. How badass is that?




Miejsce 4: "Stormwatch"

Najlepsza z postwildstormowych serii, a przy okazji ta, która utrzymała się najdłużej, bo coś koło 30 numerów.

Stormwatch to drużyna, która walczy z zagrożeniami dla Ziemi i ludzkości, w przeciwieństwie do Justice League trzyma się jednak w cieniu i nie waha się zabijać, szczyci się także tym, że reaguje dużo szybciej niż Wielka Szóstka + Cyborg. W jej skład wchodzą następujący bohaterowie: Adam One, pierwszy człowiek, starzejący się "do tyłu"; Angela "Engineer" Spica, ludzko-robocia hybryda; Jack Hawksmoor, potrafiący rozmawiać z miastami i kontrolować je; Jennifer Quantum, dziewczynka uosabiająca XXI wiek i jak każde poprzednie "Wiekowe Dziecko" posiadająca moce odzwierciedlające naukową wiedzę jej stulecia; Adele "The Projectionist" Benson, potrafiąca kontrolować media; Harry "The Eminence of Blades" Tanner, najlepszy szermierz i kłamca świata; J'onn J'onnz, Marsjański Łowca Głów; Midnighter, genialny taktyk i mistrz sztuk walki oraz Apollo, supeczłowiek o poziomie mocy Supermana, tak samo jak on czerpiący je z energii słonecznej. Wszyscy oni służą tajemniczemu Shadow Cabinet.

Jak więc widać, członkowie drużyny potęgą dorównują członkom Justice League, ale są dużo bardziej oryginalni. Moimi faworytami zdecydowanie zostali Emminence of Blades ("tnę atomy znajdujące się bezpośrednio przy twojej twarzy, obudź się!"), Midnighter (nawet jeśli mój umysł cały czas krzyczał "Batman!") i Jack Hawksmoor. Sceny, w której ten ostatni wchodzi do kolektywnej świadomości miast (!), żeby porozmawiać z cierpiącym na chorobę popromienną Prypecią (!!), którym opiekują się bliźniaczki Hiroshima i Nagasaki (!!!) zostanie w mojej pamięci do końca życia. Zresztą, nie tylko moce członków drużyny są świetnie przygotowane, ale także ich charaktery oraz wzajemne interakcje.

Stormwatch wydano w czterech trejdach (czyli wydaniach zbierających kilka wcześniej ukazujących się pojedynczych numerów) i każdy z nich pisał inny scenarzysta. Pierwszy był Paul Cornell, którego run stanowi doskonałe wprowadzenie drużyny, drugi - Paul Jenkins, którego historia była mniej wciągająca, ale za to właśnie z niej pochodzi opisana wyżej scena. Trzecim z kolei autorem został Peter Milligan - na początku pisał stanowczo za dużo jednozeszytowych historii, ale potem pokazał pełnię swoich możliwości w dłuższym skrypcie.

W ten sposób dochodzimy do Jima Starlina i wielkiej zbrodni, którą popełnił on wraz z DC Comics. Nie wiem, czym to było spowodowane, ale włodarze/autor/ktokolwiek postanowili, że naplują czytelnikom w twarz - wprowadzili do gry rasę psionicznych podróżników w czasie, która zabiła Adama One chwilę po jego narodzinach/stworzeniu/pojawieniu się, tym samym powstrzymując uformowanie się znanej nam inkarnacji Stormwatch. WHAT THE FUCK??!! Dokładnie tak, olano dokonania poprzednich autorów, wprowadzając całkowicie nowy zespół (w którym miejsce zachowali jedynie nowi Engineer, Midnighter i Apollo), który może nie był najgorszy, ale po pierwsze zastąpił uwielbianą przeze mnie drużynę, a po drugie dostał kiepski scenariusz ze słabymi postaciami pobocznymi. Koniec końców, przywrócono stary Stormwatch (wciąż olewając pewne ważne wydarzenie), ale był to tylko jeden numer. Szkoda, bo bez tej całej zamiany opisywany tytuł spokojnie mógł się znaleźć na pierwszym miejscu tego zestawienia.




Miejsce 3: "Larfleeze"

Nie da się ukryć, że w dzisiejszych czasach, także w DC Comics, wszystko musi być mroczne - nawet Superman przestać być "harcerzykiem". Tym lepiej, że napisano i wydano coś takiego jak Larfleeze - zdecydowanie najzabawniejszy tytuł New52.

Opisywana seria ma tak naprawdę dwóch bohaterów. Pierwszym jest tytułowy Larfleeze, czyli jedyny Pomarańczowy Latarnik, władający światłem chciwości, który ostatnio stracił wszystko, drugim - jego kamerdyner Stargrave. Niedługo po rozpoczęciu serii ta dwójka zostaje rozdzielona za sprawą Seny, bogini z innego wymiaru - Larfleeze musi sobie poradzić ze swoimi ofiarami, przywróconymi do życia, z kolei Stargrave, teraz "własność" Seny, zostaje wciągnięty w wojnę podobnych jej bogów z Council of Ten.

Jak wspomniałem, największą zaletą serii jest wszechobecny humor. Larfleeze i jego "MINE!"; ironiczne i inteligentne odzywki Stargrave'a; członkowie Orange Corps, niemogący dojść do porozumienia, kiedy zabić Larfleeze'a i kto ma tego dookonać; planeta zamieszkana przez depresyjne roboty; bogowie Tuath'Dan, będący w zasadzie niewolnikami tego, czemu patronują; Rada Dziesięciu, która we wszystkim musi osiągnąć jednomyślność, a nie wie nawet, co zjeść na obiad - humor czai się tutaj wszędzie i we wszystkich swoich odmianach. Tak naprawdę bohaterowie (którzy są po prostu fajni) i scenariusz (nienajgorszy) służą właśnie głównie jako pretekst do żartów - i po prostu znakomicie to wychodzi.

Strata tytułu jest więc podwójna. Po pierwsze, zamknięto dobrą serię. Po drugie, zamknięto jedyną serię komediową. Smutno.




Miejsce 2: "Trinity of Sin: The Phantom Stranger"

Trinity of Sin to w New 52 trójka największych grzeszników, jacy żyli na Ziemi, za swoje występki skazanych przez Radę Czarodziejów na wieczne przemierzanie tego padołu łez. W jej skład wchodzą The Question (którego grzechu jeszcze nie znamy), Pandora (ta od słynnej puszki) i właśnie The Phantom Stranger: Judasz Iskariota, który od 2 tysięcy lat przemierza Ziemię spowity w płaszcz Jezusa, dokonując aktów zdrady dla większego dobra - za każdy z nich z naszyjnika noszonego przez niego na szyi znika jeden z 20 srebrników; dopiero, gdy pozbędzie się wszystkich, będzie mógł znaleźć ukojenie.

To, co napisałem powyżej, jest powodem, dla którego seria ta jest tak kontrowersyjna. W starym uniwersum Stranger nie miał originu i był postacią ze wszech miar tajemniczą, dlatego wyjaśnienie jego pochodzenia dla wielu jest grzechem uprawniającym do dołączenia do Trinity of Sin. Jednakże, moim zdaniem ten origin jest po prostu genialny - opisując go tutaj aż mam ciarki. Podobnie jest z drugim życiem i publiczną tożsamością Phantom Strangera - nawet, jeśli wygląda to dziwnie, to wyjaśnienie całej sprawy z jej zdobyciem nieomal dorównuje zajebistości historii pochodzenia.

Niestety, trochę muszę się przyznać, że tak wysokie miejsce w TOP7 Trinity of Sin: The Phantom Stranger zawdzięcza głównie genialnemu konspektowi i charyzmie głównego bohatera. Seria mnie bardzo wciągnęła i ma znakomite rysunki, ale scenariuszowo jest "zaledwie" dobra, a nawet kiepska (to ostatnie po zakończeniu crossovera Blight). Mimo to, na pewno warto się z nią zapoznać, chyba że jest się naprawdę fanatycznym katolikiem - "szefa" Strangera nazywa się co prawda Presence, ale wszyscy wiemy, kto był pierwowzorem tej z braku lepszego słowa postaci.




Miejsce 1: "Animal Man"

Seria, która przez wielu (wszystkich?) uważana jest za jedną z najlepszych (albo i najlepszą) pozycji wydawnictwa. Jak widać, również przeze mnie.

Jednakże, sam tytuł jest bardzo mylący. Lepiej pasowałoby Buddy Baker, a już najlepiej - Baker Family. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości postaci wydawnictwa, Animal Man jest głową rodziny, która to jest w zasadzie głównym bohaterem opowieści. Wszyscy Bakerowie biorą udział w kolejnych przygodach Animal Mana, chociaż słowo przygoda nie za bardzo tutaj pasuje - kojarzy się z czymś wesołym, tymczasem pozycja jest bardzo poważna i rodzina nie raz wpada w naprawdę poważne tarapaty. Jednakże, tutaj także czai się wielka, przynajmniej dla mnie, wada, która nie dawała mi spokoju przez całą lekturę: córka Buddy'ego, Maxine, ma cztery lata, a zachowuje się nierzadko na dwa razy tyle - dla dumnego wujka czterolatka było to wielkie uchybienie.

Ogólnie, cały komiks jest bardzo mroczny. Przez większość numerów tematem opowieści jest walka królestwa Red, jednoczącego wszystkie zwierzęta (i ludzi) na Ziemi, z Rot, Zgnilizną. Od razu trzeba powiedzieć, że osoby o słabych żołądkach nie powinny się do serii w ogóle zbliżać: Zgnilizna, jak to Zgnilizna, jest odrażająca, a służące jej stwory wywołują prawdziwe obrzydzenie - brawa dla rysownika! Spokojniejsze i zabawniejsze obrazy też tu znajdziemy - królestwo Red i jego mieszkańcy nierzadko wyglądają jak z bajki - ale jest to zdecydowana mniejszość tego, co oglądamy.

Podsumowując, "Animal Man" to świetna seria ze znakomitym bohaterem, po brzegi wypełniona znakomitymi pomysłami scenarzystów. Brawa, i aż szkoda, że Animal Man w Justice League United jest obecnie głównie "comic reliefem".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz