wtorek, 19 sierpnia 2014

"Captain America: The Winter Soldier" - recenzja

"Captain America: The Winter Soldier" był swego czasu dla mnie must-watch i chciałem iść na owy film do kina. Niestety, dziwna polityka dystrybutora Marvela w Polsce, która zmuszała ludzi do wyboru "3D czy napisy" skutecznie mnie do tego zniechęciła (jak i zapewne wielu innych, skoro wyświetlanych obecnie "Guardians of the Galaxy" można spokojnie zobaczyć w wersji 2D z napisami). Teraz, kiedy obraz ukazał się na DVD, mogłem wreszcie go zobaczyć i podzielić się z Wami moimi wrażeniami. Zapraszam.

Żeby dobrze zrozumieć moje odczucia po projekcji, trzeba wiedzieć, jak się do niej nastawiałem. Primo, pierwsza część przygód Kapitana okazała się niespodziewanie (bo nie dość że film o gościu ubranym w amerykańską flagę, to jeszcze osadzony w nieluboanych przeze mnie realiach II wojny światowej) jednym z najlepszych filmów Marvela (4. miejsce w moim TOP7 filmów o superbohaterach), którego moim zdaniem przebijają jedynie "The Avengers". Secundo, o samym "Winter Soldieru" słyszałem same superlatywy: ludzie nazywali go kinem dojrzałym (jak na film superhero), najlepszym obrazem Marvela (i najlepszym filmem o superbohaterach) itp. Co by więc nie powiedzieć, moje nastawienie było bardzo pozytywne, ale i oczekiwania - wysokie.

Od razu muszę więc zaznaczyć, że "The Winter Soldier" nie spełnił (moich) pokładanych w nich nadziei. Zamiast najlepszego filmu z nurtu superhero dostałem obraz może nie zły, ale bardzo przeciętny: przez właściwie cały film - od sceny otwierającej do ostatniego kadru - towarzyszyło mi silne i dojmujące uczucie "meh". Pokrótce postaram się wyjaśnić, dlaczego.

Po pierwsze, główny wątek i atmosfera, które zostały o wiele lepiej zrealizowane w tak przeciętnych przecież na początku "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.". W owym serialu rzeczywiście poczucie zagrożenia było obecne, a człowiek nigdy nie wiedział, kto właściwie stoi po czyjej stronie. W "The Winter Soldier" całego tego napięcia po prostu nie ma. Kurcze, w "The Avengers" widzieliśmy Capa i Wdowę kopiących tyłki kosmitom, naprawdę mamy uwierzyć, że paru, nawet najlepszych, agentów im zagrozi? Nie ma także żadnych zaskoczeń, jeśli chodzi o przynależność moralną postaci pobocznych.

Po drugie, tytułowy przeciwnik. Ludzie chwalą go jako złoczyńce, który może zagrozić dominacji Lokiego na tym polu. Naprawdę? Przede wszystkim, poza walką gość ma dwie-trzy sceny, w których po prostu niemożliwe jest, by jakkolwiek się rozwinął. Fakt, historia Zimowego Żołnierza jest dość tragiczna, ale to stanowczo za mało. Jego ostatnia scena i walka ze wspomnieniami są całkiem niezłe, ale bez większej ilości czasu ekranowego jest on po prostu nudny i przynajmniej ja nie widzę w nim niczego więcej niż wyzwania fizycznego.

Po trzecie, postacie. Zasadniczo, w tym względzie większość filmu opiera się na Kapitanie i Wdowie oraz na ich wzajemnych kontaktach, które jak dla mnie są tragiczne. Próby Natashy namówienia Steve'a na powrót na matrymonialny rynek miały chyba rozładowywać napięcie, a budzą tylko zażenowanie, z kolei różnice charakteru i historii sprowadzają się do prostej, "masseffectowej" dychotomii idealista-renegatka, która we wspomnianej wyżej grze była o wiele lepiej zrobiona (jeśli pomyślimy choćby o misji lojalnościowej Garrusa czy Mordina). Wszystko to boli tym bardziej, że w "The Avengers" dynamika drużynowa udała się wspaniale, mimo że poszczególne pary miały o wiele mniej czasu ekranowego niż ta podana wyżej. W filmie pojawia się także znany z jedynki dr Zola, napotkanie którego sprawiło, że prawie spadłem z krzesła z zażenowania; poza tym, postać ta jest moim zdaniem zupełnie out of character.

Tyle o wadach, przejdźmy do zalet. Najjaśniejszą gwiazdą "The Winter Soldier" jest bez wątpienia Falcon.  Już w swojej "ludzkiej" postaci jest bardzo sympatyczny i polubiłem go dużo bardziej niż wiodącą dwójkę (szkoda, że Sam Wilson nie dołączy do Mścicieli), ale prawdziwa zabawa zaczyna się, gdy wkłada kostium - sekwencja jego lotu jest z całą pewnością najlepszą (i najefektowniejszą) sceną akcji w filmach Marvela. Swoją drogą, sam kostium jest prawdziwym majstersztykiem, także fabularnym - scenarzyści wytwórni mają głowę do przenoszenia komiksowych wynalazków na ekranowy i para-realny grunt. Zresztą, w filmie bardzo podoba mi się cała ta nowoczesna technika. Ot, choćby mechaniczne ramię Zimowego Żołnierza: mogłoby być kawałkiem metalu w kształcie ręki, a tutaj widzimy tworzące go płytki i słyszymy, jak ładuje się przed zadaniem silnego ciosu.

Pozostałym zaletom filmu poświęcę mniej miejsca, gdyż znane są one ze wszystkich filmów Marvela. Chodzi oczywiście o aktorstwo i dobre sceny akcji. Co do tego pierwszego, to należy zaznaczyć, że styl gry zmienił się tutaj z luźnego na poważniejszy lub innymi słowy z "avengerskiego" na "x-menowy". Jeśli zaś o sceny akcji chodzi, to nie podobała mi się jedynie sekwencja otwierająca.

Podsumowując,"The Winter Soldier" zupełnie nie spełnił pokładanych w nich przeze mnie nadziei i okazał się gorszy tak od "The First Avenger", jak i "The Avenger". Niestety oznacza to, że kondycja Marvela (nie uwzględniając "Guardians of the Galaxy", których nie widziałem) po "Mścicielach" nie jest za dobra, skoro na trzy wypuszczone przyzwoity okazał się jedynie "Thor: The Dark World" (pozostałe dwa to poza opisywanym "Captain America" tragiczny "Iron Man 3").

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz