poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Filmowy "Harry Potter"

Dobra, koniec przerwy, czas kontynuować zawojowywanie Internetu. A że w ostatnim czasie przypomniałem sobie wszystkie filmowe "Harry Pottery", w niniejszym tekście chciałbym podzielić się z Wami wrażeniami z projekcji. Zapraszam.

Zanim przejdę do bliższego omówienia kolejnych części (a raczej kolejnych par części, patrz niżej), kilkadziesiąt słów na temat serii jako całości.

Po pierwsze, największą zaletą filmów jest olśniewająca strona wizualna. Hogwart wygląda wspaniale, a pozostałe lokacje, mimo że jakby z natury pojawiają się o wiele rzadziej, również trzymają poziom i mają swój własny klimat. Nie można także zapomnieć o znakomitych efektach specjalnych - taki "Więzień Azkabanu" ma już 10 lat, a Hardodziób wciąż jest jednym z najlepszych widzianych przeze mnie w filmach potworów (chociaż z drugiej strony tamtejszy Lupin jest najgorszym wilkołakiem); zdaje mi się, że "Potter" może się zestarzeć równie ładnie, jak "Gwiezdne Wojny". A jak już przy pararelach z "Gwiezdnymi Wojnami" jesteśmy, warto zwrócić także uwagę na doskonałą muzykę - zresztą, w trzech pierwszych częściach "Harry'ego" kompozytorem był nie kto inny, jak sam John Williams.


Po drugie, największą wadą filmu jest to, że wydaje się cholernie pocięty. Niby nic to dziwnego, skoro poszczególne książki obejmują okres 1 roku, ale i tak kłuje to w oczy. Mimo że większość scen niewnoszących nic do głównego wątku wycięto, i tak rzadko się zdarza, by łączyły się one w jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy i by jedna scena bezpośrednio prowadziła do następnej. No ale cóż, przeskoczyć się tego raczej nie dało. Jak już przy minusach jesteśmy, to o ile ekranizacji akcji książek jest bardzo porządna, o tyle przeniesienie na ekran zaklęć i ich efektów czasem woła o pomstę do nieba - najlepszym przykładem są tutaj rictumsempra, która w książce była zaklęciem łaskoczącym, a w filmie jest promieniem, po trafieniu którym biedny Draco Malfoy przeleciał koziołkując przez pół sali, oraz expeliarmus, który ilekroć się pojawia, ma też różne efekty.


Parę słów trzeba powiedzieć o aktorstwie. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście, hehehe, postaci pierwszoplanowe . I tutaj jest jeden "śmieszny" problem: zdecydowanie najgorzej zagrał Daniel Radcliff, co boli o tyle, że to przecież tytułowy bohater i dziwi o tyle, że jako jedyny miał przed tym jakiekolwiek doświadczenie aktorskie (no dobra, jeden film telewizyjny, ale wciąż). Żeby było jeszcze zabawniej, najbardziej podobała mi się rola Ruperta Grinta (oczywiście wyjąwszy wszystkie jego debilne miny z pierwszych części), który nie tylko zarabiał na tym najmniej, ale i podobno najmniej z całej trójki wiąże swoją przyszłość z kinem. Jak łatwo zgadnąć, Emma Watson plasuje się gdzieś pośrodku tej dwójki (hehehe). Co zaś się tyczy reszty obsady, to raczej nie ma wiele do zarzucenia innym dziecięco-nastoletnio-młododorosłym aktorom (ale wiele do pochwalenia właściwie też nie), za to rozczarowała mnie dorosła obsada - sami uznani brytyjscy aktorzy, a właściwie na ocenę wyższą niż "zadowalająco" zasłużyli jedynie Ralph Fiennes i Maggie Smith (tym samym zupełnie nie rozumiem zachwytów nad Alanem Rickmanem).


Co zaś się tyczy poszczególnych części, nie mogę nie zauważyć, że znacznie lepiej podzielić je na dwójki i tak też opisać. Pierwsze dwie ("Kamień Filozoficzny" i "Komnata Tajemnic") to typowe produkcje dla dzieci (co jest zresztą zgodne z duchem powieści, która dorastała wraz ze swoimi czytelnikami i która z części na część robiła się coraz mroczniejsza), a zamiast brutalnej walki ze złem mamy tam może i niebezpieczną, ale właściwie całkiem wesołą przygodę. Styl całości znaczącą zmienił się w "Więźniu Azkabanu" i "Czarze Ognia", które są przy tym najlepszymi częściami całej sagi. To, co mi się w nich najbardziej podoba, to pokazanie bohaterów mniej jak postaci z filmów, a bardziej jak prawdziwych nastolatków (wyjąwszy palenie za krzakiem) - w sporej części scen zachowują się oni bardziej naturalnie (poza oczywiście drewnianym jak zwykle Radcliffem), a moją ulubioną jest chyba ta, w której 3-roczni chłopcy zajadają się "zwierzęcymi cukierkami" (kij, że trwa to chyba niecałą minutę, ale dobrze oddaje to, o czym myślę).


Niestety, wraz z "Zakonem Feniksa" wszystko zaczęło się psuć i osobiście sądzę, że winę ponosi za to reżyser (David Yates). Jak bowiem inaczej można wytłumaczyć takie problemy, jak nagłe pogorszenie jakości gry aktorskiej (do tej pory była raczej tendencja zwyżkowa) czy zupełny brak przyłożenia się do "ważnych szczegółów" (jak krótka fryzura Radcliffe'a)? Wszystko to osiągnęło swój punkt kulminacyjny w "Księciu Półkrwi", z całą pewnością najgorszej części ze wszystkich. Największym błędem była tutaj znaczna minimalizacja wątków postaci tytułowej i odkrywania przeszłości Voldemorta, aby móc poświęcić olbrzymią część projekcji na rozterki miłosne, które są ukazane wręcz tragicznie - zwłaszcza sceny między Harrym i Ginny, z niesławnym wiązaniem sznurówek na czele. Na szczęście, Yates nieco poprawił się przy kręceniu obu części "Insygniów Śmierci" - i choć pierwsza jest nieziemsko nudna, o tyle druga, za względu rozgrywania się prawie w całości podczas Bitwy o Hogwart, już o wiele lepsza (aczkolwiek nie tak dobra, jak zapamiętałem z pierwszej projekcji).


To już będzie chyba wszystko, co chciałem Wam przekazać. Do przeczytania następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz