czwartek, 23 lipca 2015

Seriale superhero 2014/2015, cz. 2. - Arrowverse

W dzisiejszej kontynuacji naszej (a właściwie mojej) wędrówki po serialach superhero sezonu 2014/2015 zajmiemy się tzw. Arrowverse, czyli wersją uniwersum DC zapoczątkowaną przez "Arrow", a rozwijaną w "The Flash" i nadchodzących "DC's Legends of Tomorrow". Zapraszam.


"Arrow" (sezon 3)

"Arrow" zdecydowanie zasługuje na szacunek za to, że udało mu się przyciągnąć do uniwersum DC sporą liczbę osób, w czym sprawdził się chyba nawet lepiej niż trwające aż 9 sezonów "Smallville". Jako serial zawsze miał jednak sporo wad: raczej płaskie postacie, kiepskie aktorstwo, nadmierne skupienie na kiepskich wątkach miłosnych. Do tej pory bronił się jednak licznymi nawiązaniami do komiksów, świetnymi scenami walki i charyzmatycznymi złoczyńcami. A jak wyglądało to w 3. sezonie?

Krótko mówiąc, tragicznie. Już podczas 2. sezonu zarzekałem się, że kończę to oglądać, ale jego ostatnie odcinki były na tyle dobre, że postanowiłem dać "Arrow" kolejną szansę. Nigdy więcej! Nawet te rzeczy, które do tej pory się sprawdzały, przestały to robić. Scen walki było jakby mniej i żadna nie zapisała się w mojej pamięci pozytywnie - zamiast tego wciśnięto nam pojedynek na wyraźnie plastikowe miecze i próbowano przekonać, że 40-kilogramowa dziewczyna może być godnym sparing-partnerem dla swojego dwa razy większego i bardziej doświadczonego brata. Główny zły tego sezonu, sam Ra's Al Ghul, okazał się rozpieszczonym bahorem, który obraził się, bo nie dostał tego, czego chciał; także powracający do regularnej obsady Malcolm Merlyn, teraz stojący po stronie teamu Arrow, zaczął popełniać nieuzasadnione niczym idiotyzmy. A jeśli myśleliście, że Laurel jest irytująca, poczekajcie tylko na kilka scen z Theią, a będziecie chcieli wrócić do scen z nowym Kanarkiem.

Jednak zdecydowanie najgorszy w całym sezonie jest "świetny" trójkąt miłosny Oliver-Felicity-Ray Palmer. Z Rayem Palmerem wiązałem duże nadzieje, bo kiedy pojawia się po raz pierwszy, ma sporo uroku i charyzmy, ale potem okazuje się ni mniej, ni więcej, tylko męską wersją Felicity. Ponadto, romans tej dwójki jest na poziomie gimnazjalnej miłostki (ich "rozmowy" aż chce się przewinąć), a tzw. Olicity jest jeszcze gorsza, bo poza odmienną płcią partycypantów nic nie wskazuje na to, by miało ich połączyć uczucie. Ja wiem, że to CW, że nie można oczekiwać cudów, ale nie przypominam sobie, by np. "Smallville" aż tak mnie w tym względzie irytowało.

Podsumowując, "Arrow" z każdym sezonem staje się coraz gorsze, a serial gubi swoje kolejne zalety, jednocześnie pogłębiając wady. Do 4. sezonu nawet nie będę siadał - wrócę na chwilę wyłącznie na tradycyjny crossover z "Flashem", o którym w następnym akapicie.


"The Flash"

Mimo że "The Flash" zasadniczo jest nowym serialem, nie był zupełnie czystą kartą. Będący jego głównym bohaterem Barry Allen (grany przez Granta Gustina) zadebiutował bowiem w 2. sezonie "Arrow" i tam też widzieliśmy słynny wypadek w laboratorium, który dał mu jego supermoce. Do show podchodziłem jednak ostrożnie, bo mimo iż w "Strzale" Barry był bardzo sympatyczną i urokliwą postacią, to tego samego nie można było powiedzieć o jego przyszłych współgwiazdach, którzy w swoim występie w "Arrow" bardzo irytowali. No i, co ważniejsze, za oba seriale w dużej mierze odpowiada ta sama ekipa i ta sama stacja.

Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne, a sam "The Flash" dużo lepszy od swojego starszego brata. Główny bohater serialu jest o wiele sympatyczniejszy, a przy tym bardziej złożony od Olivera Queena, dzięki czemu od razu go lubimy i mu kibicujemy. Także drugi plan radzi sobie bardzo dobrze - wspomnieni wyżej Cisco i Caitlyn tracą swoje irytujące maniery, będący opiekunem małego Barry'ego Joe to jeden z lepszych ekranowych ojców, a Tom Cavanaugh znakomicie kreuje postać tajemniczego Harrisona Wellsa; trzeba także zwrócić uwagę na ojca Barry'ego, granego przez aktora, który sam był Flashem w serialu z początku lat 90tych. Bardzo ityruje za to "love interest" głównego bohatera, Iris West, która jest zdecydowanie bardziej irytująca niż osławiona Laura Lance, a przy tym jest chyba najgłupszą kobiecą postacią, jaką kiedykolwiek oglądaliśmy na ekranie. Żeby nie kończyć akapitu złym słowem, dodajmy także, że postacie cały czas się rozwijają i chyba żadna nie stoi w miejscu.

Co jeszcze dobrego można powiedzieć o serialu? Na pewno ma całkiem niezłą fabułę, której kolejne tajemnice odkrywa nam w zasadzie każdy odcinek - zawsze z wypiekami na twarzy czekałem na ostatnią scenę, będącą tradycyjnie "creepy sceną Wellsa". Wysoki poziom, zważywszy na to, że mamy do czynienia z serialem, trzymają także efekty specjalne, co jest o tyle ważne, że główny bohater mierzy się tutaj głównie z dysponującymi własnymi supermocami przestępcami.

Podsumowując, "The Flash" okazał się dużo lepszym serialem niż "Arrow" - drugi z nich oglądałem z przyzwyczajenia, a na pierwszy z niecierpliwością czekałem przez cały tydzień. Polecam dać mu szansę, bo z pewnością na to zasługuje.


P.S. Jeszcze kilka słów o crossoverach między powyższymi serialami, które co jakiś czas się zdarzały. Pierwszy z nich miał miejsce bodajże w 8. lub 9. odcinkach obu show i były to chyba najlepsze ich epizody. Później było już różnie - o ile wizyta Cisco i Joe w Starling była udana, o tyle pojawienie się Felicity i Raya w Central natychmiast obniżyło poziom "Flasha". Oliver i Barry pomogli również sobie nawzajem w ostatecznych rozgrywkach ze swymi przeciwnikami, ale o ile Flasha użyto tutaj tylko na chwilę jako deus ex machinę (co jest złe), o tyle Arrow miał olbrzymi udział w pokonaniu Reverse Flasha - do tego stopnia, że to on zadał ostatni cios. Ogólnie jednak mieszanie dwóch seriali Arrowverse uważam za dobry (tak pod względem koncepcji, jak i wykonania) pomysł i nie miałbym twórcom za złe, gdyby w ramówce zamiast "Arrow" i "The Flash" pojawiła się po prostu "Justice League".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz