Dotychczasowe filmy z serii "X-Men" uważam za udane produkcje.
"Oryginalna" trylogia może nie była jakaś super, ale dało się ją z
przyjemnością oglądać, "X-Men Origins: Wolverine" trafił do mojego TOP7 filmów o superbohaterach,
a "First Class" pokazała, że film komiksowy może być zarówno
"rozrywkowy", jak i "dramatyczny"; tylko "The Wolverine" znacznie
wyłamał się z tej tradycji. Jaki jest więc najnowszy "Days of Future
Past"? Zapraszam do mojej recenzji.
Fabułę
zapewne większość z Was zna, a Ci, którzy nie znają, zaraz poznają.
Jest rok ok 2020, a ludzkość nie ma się za dobrze. Winę za ten stan
rzeczy ponoszą stworzone do walki z mutantami roboty - Sentinele -
którym tak się spodobało zabijanie homo superior, że wkrótce chętnie wzięły się także za homo sapiens
- tych, którzy pomagali mutantom lub mieli potencjał do posiadania
mutancich dzieci czy wnuków. Żeby powstrzymać holocaust, X-Meni decydują
się wysłać w przeszłość Wolverine'a, którego zadaniem będzie
powstrzymanie łańcucha zdarzeń prowadzącego do wojny.
W
samym opisie pojawia się już pierwsza wada filmu: podróże w czasie.
Szczerze mówiąc, nie lubię tego wątku - po pierwsze, zawsze wkradnie się
mnóstwo nielogiczności; po drugie, moja koncepcja czasu
(uniemożliwiająca w ogóle zmianę przeszłości) nie odpowiada tej, którą
przyjmują twórcy. Jakby tego było mało, sam mechanizm w tym akurat
filmie jest jeszcze bardziej skomplikowany - w przeszłość nie uda się
jego ciało, a tylko świadomość, która trafi do młodszego ciała; nie może
się on denerwować, bo może to zakłócić proces i "wyrwać" go z
przeszłości zawczasu; zmiany nastąpią dopiero po jego przebudzeniu,
kiedy to znajdzie się w ciele istniejącym w tej nowej przyszłości; a
wszystkiego dokonuje Kitty Pride - jak? Jakimś urządzeniem? To jej nowa
moc? Skąd ją ma? Kiedy się pojawiła? Na te pytania nigdy nie dostajemy
odpowiedzi. (Poza tym, czy tylko ja zauważam, że zmiana przeszłości to w
zasadzie zabójstwo wszystkich ludzi, którzy istnieli w zmienianej linii
czasu?)
Drugą wadą jest to, że scenarzysta albo
pogubił się w dotychczasowej historii filmowych mutantów, albo po prostu
postanowił ją olać, albo o niej zapomniał. DoFP, jak to z daty wydarzeń
wynika, w większości dzieje się tuż po wojnie w Wietnamie. Tak, po tej
samej wojnie, podczas której w "X-Men Origins: Wolverine" Stryker
zwerbował Logana i Victora. Dlaczego więc w filmie Stryker jest dużo
młodszy i wydaje się być zaskoczony widokiem mutantów? Przecież dopiero
co dowodził całą jednostką ludzi z mocami! Ta wada filmu jest olbrzymia i
siedziała mi jak drzazga w oku przez cały seans. Brak mi też w
zakończeniu (bo to, że im się udało, to chyba żaden spoiler)
rozstrzygnięcia, czy w końcu w nowym kontinuum istniał Projekt X i czy
Wolverine dostał swój szkielet z adamantium - wystarczyło by małe
pokazanie pazurków, ale nic z tych rzeczy.
Na całe
szczęście, nawet powyższe wady nie zmieniają tego, że film jest bardzo
dobry - nie jest to w żadnym razie najlepszy film superbohaterski ever,
ale naprawdę kawał porządnej produkcji.
Zacznijmy od
zalety nr 1, czyli od scen akcji. Są świetne. Otwierająca film sekwencja
walki mutantów z Sentinelami jest dynamiczna, pełna znakomitych efektów
specjalnych i szalenie pomysłowa. Czy to skaczący od robota do robota
Warpath lub walący prosto z mostu Colossus, czy to "żywiołaczy" Sunspot i
Iceman, czy (przede wszystkim) tworząca portale Blink dają z siebie
wszystko, a widzom wielką frajdę; mniejszy poziom prezentuje druga
"przyszłościowa" rozwałka, gdyż po pierwsze jest znacznie krótsza, a po
drugie jest wtedy moment kulminacyjny w przeszłości, więc nie poświęca
się jej należytej uwadze; można to jednak zrozumieć. Kapitalna jest
także znana ze zwiastuna scena z Magneto podnoszącym stadion i
jednocześnie kontrolującym ekipę Sentineli, chociaż szczerze mówiąc,
właściwie za wiele się w niej nie dzieje, ale za to znakomicie pokazuje,
jak wielkim badassem i jak potężnym mutantem jest Eric. Nieco zawiodłem
się jedynie na sekwencji, w której występuje Quicksilver: ta scena jest
bardzo zabawna, ale nie ma w niej za wiele choreografii i gołym okiem
widać, że stworzono ją specjalnie pod 3D. Dobrze wyszły także spokojne
momenty, nawet te, w których poza rozmowami nic się nie dzieje - mogłoby
być ich jednak ciutkę mniej, gdyż w końcu nieco zaczynają nudzić.
Drugą
wielką zaletą DoFP jest aktorstwo. "Nowi" X-Meni to chyba jedyne
produkcje superbohaterskie, w których aktorzy grają na serio. Nie
zrozumcie mnie źle, lubię luźny styl z Marvel Cinematic Universe, ale
chyba jeszcze bardziej uwielbiam ucztę, jaką zapewniają nam James
McAvoy, Michael Fassbender czy nawet Nicholas Hoult (który obecnie
wyrasta na naprawdę dużą gwiazdę młodego pokolenia). Wiem, że niektórzy
narzekają na przesyt jackmanowym Loganem, ale moim zdaniem gość tak się
zżył z rolą i tak świetnie ją odgrywa, że nie wyobrażam sobie jego
zmiany. Bardzo obawiałem się o Quicksilvera, który na plakatach i
zdjęciach wyglądał bardzo tak sobie, ale w ruchu (hehe) okazał się dużo
lepszy (no i nie pominięto jego pokrewieństwa z Magneto). Całkiem nieźle
z rolą Traska poradził sobie Peter Dinklage, pokazując tym samym, że
nie da się "uwięzić" w Tyrionie Lannisterze. Miło było także zobaczyć,
podejrzewam że jednak po raz ostatni w serii, Patricka Stewarta i Iana
McKellena. Z całej obsady nie przekonuje mnie jedynie Jennifer Lawrence -
naprawdę, nie wiem, jakim cudem tak zgrabna i tak seksowna w "Poradniku
Pozytywnego Myślenia" dziewczyna może być jako Mistique tak aseksualna.
Jeśli zaś chodzi o marginalną rolę "przyszłościowych" mutantów, to mi
to zupełnie nie przeszkadzało, gdyż śledziłem wywiady z twórcami i
wiedziałem, że mieli oni stanowić wyłącznie tło - rozumiem jednak, że
niektórych może to zdenerwować.
Podsumowując, "Days of
Future Past" to bardzo dobry, choć czasem nieco przegadany film. Polecam
wyprawę do kina, póki jeszcze jest, zwłaszcza że nie trzeba (jak to
jest ostatnio w modzie) wybierać pomiędzy dubbingiem a 3D. Już teraz
wiem, że na "Apocalypse" będę oczekiwał z utęsknieniem i z
zainteresowaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz